Szanowni Państwo,
wydaje się, że w mediach panuje teraz tendencja do feminizowania nazw zawodów, czy też funkcji. Niektóre z tych sfeminizowanych wyrazów zaczynają zdobywać akceptację w języku potocznym, np. psycholożka. Inne zaś wydają się, w mojej ocenie, po prostu śmieszne. Przykładem tego niech będzie „gościni”. Jeśli ta tendencja będzie się nasilać, to być może dojdzie do pojawienia się wkrótce takich stworków jak człowiekini, chirurżka. kierowczyni. Czy to jest w ogóle potrzebne? Zdaję sobie sprawę, że język jest żywy, ale – słuchając niektórych audycji – czuję pewien niesmak.
Pozdrawiam.

Żeńskie odpowiedniki nazw godności i stanowisk istotnie tworzy się coraz częściej. Zwyczaj ten wyrasta na ogół z przekonania, że język nie powinien być narzędziem utrwalania nierówności społecznych.

Wszystkie przywołane przez Pana nazwy uznać można za nietradycyjne i niezgodne z praktyką językową większości współczesnych Polaków. Czy oznacza to jednak, że ich użycie należy kwalifikować jako naruszenie normy? Zdecydowanie nie.

Błędem językowym jest odstąpienie od aktualnie obowiązującej normy, które spełnia co najmniej jeden z dwóch warunków: 1) wynika z niewiedzy; 2) pozbawione jest uzasadnienia. Jeśli osoba posługująca się tego typu jednostkami robi to świadomie, z intencją upowszechniania ich w przestrzeni publicznej, nie popełnia błędu.

Oczywiście jako użytkownicy języka mamy prawo do oceny takich wyrazów choćby przez odwołanie do kryterium estetycznego: niektóre mogą nam się podobać, inne nie. Największą szansę na utrwalenie się w polszczyźnie mają te wyrazy, które zbudowane są zgodnie z regułami słowotwórczymi, nie zawierają trudnych do wymówienia segmentów fonetycznych, nie są używane jako oznaczenie innych elementów rzeczywistości pozajęzykowej (por. kierownica 'kobieta kierowca’).

Łączę pozdrowienia
Bartłomiej Cieśla